Kopernik staje się laboratorium edukacji

Wywiad z Robertem Firmhoferem, dyrektorem Centrum Nauki Kopernik.

Mózg jest zdolny coś przyswoić, jeśli sami tego chcemy. Sytuacja, w której nauczyciel stoi i przez godzinę lekcyjną o czymś opowiada, niekoniecznie temu sprzyja.

Kopernik ponoć przestaje być parkiem rozrywki…

Nie był nigdy.

Ale tak czasem był kojarzony. Niektórzy wręcz mówili, że to taka wielka piaskownica.

Nigdy nie byliśmy parkiem rozrywki ani piaskownicą. Niekiedy mylnie się uważa, że istotą centrów nauki jest ich interaktywność. To nieprawda. Interaktywność bywa tylko jedną z metod zaangażowania zwiedzającego, bo istotą centrum nauki jest uczenie się poprzez zaangażowanie. Teraz w większym stopniu niż dotąd chcemy w świadomy sposób angażować naszych gości w te fascynujące procesy, które u nas zachodzą. Możemy być bowiem znakomitym laboratorium badawczym. Przychodzą do nas bardzo różni ludzie, z Polski i zagranicy, w różnym wieku, o różnym wykształceniu i zainteresowaniach.

Ale co chcecie zbadać?

Jak oni się uczą i co to dzisiaj znaczy „uczyć się”. Do tej pory, jak myślę, pokutuje u nas myślenie, że uczenie wiąże się ze zdobywaniem wiedzy, zapamiętywaniem jej, a potem weryfikacji zdobytej wiedzy czy umiejętności. Jeżeli uczeń pozytywnie zdał egzamin lub test, to mówimy, że dobrze się nauczył.

Czy nie na tym właśnie polega nauka w szkole. Co w tym złego?

Proces uczenia przebiega niezależnie od tego, czy jesteśmy edukowani w sposób formalny w szkole, czy też poza nią. Tak naprawdę uczymy się całe życie. Zaczynamy jako niemowlęta, kiedy przychodzimy na świat. I ten proces uczenia się – jak niedawno zaobserwowano – jest stosunkowo podobny do procesów badawczych, jakie prowadzą naukowcy. To znaczy, małe dzieci stawiają hipotezy  i następnie starają się je weryfikować eksperymentalnie. Wielokrotnie powtarzają te same doświadczenie, żeby sprawdzić, czy wynik jest powtarzalny. A potem zmieniają warunki początkowe, żeby sprawdzić, jak to wpłynie na rezultat eksperymentu. Oczywiście nie potrafią tego tak nazwać, ale wykonują wszystkie te czynności. Dziś wiemy, że – wbrew temu co twierdził Piaget – umieją uogólniać.

W szkole dzieci niczego nie odkrywają same. To nauczyciel przekazuje wiedzę, której trzeba się nauczyć i sprawdza, czy została przyswojona.

Na szczęście, szkoły są bardzo różne, nauczyciele są bardzo różni i nie chciałbym przesadnie uogólniać. Wielu z nich ma zdolność obserwacji i potrafi wspierać procesy uczenia się. Ale rzeczywiście, w tradycyjnym modelu szkoły nauczyciel jest tym, który wie, a uczniowie – tymi, którzy się dowiadują. To oczywiście nie jest do końca nieprawdą, bo nauczyciel ma znacznie większą wiedzę w wielu obszarach niż uczniowie, ale nie ukrywajmy – jego wiedza nie jest pełna. We współczesnym świecie nie sposób wszystko wiedzieć.

Jeśli nauczyciel nie wie, to kto przekaże wiedzę dzieciom?

Nieco ponad 100 lat temu wybitni francuscy graficy stworzyli serię pocztówek o tym, jak wyobrażają sobie Francję za 100 lat. Wśród nich jest ilustracja, która pokazuje maszynę stojącą w klasie i jest jeden uczeń, fizyczny, który wrzuca do tej maszyny książki, a z drugiej strony do tej maszyny podłączone są głowy uczniów.

Treść książek bezpośrednio wchodzi im do głowy?

Na to wygląda i ten proces jest doskonale zautomatyzowany. Przyszłość wyobrażano sobie 100 lat temu w ten sposób, że jeszcze lepiej zautomatyzujemy ten proces przekazywania wiedzy. A nauczyciel będzie tylko stał i z ukontentowaniem przyglądał się temu, jak głowy uczniów wypełniają się wiedzą.

Myślę, że tę wiarę odzwierciedla dzisiaj szereg projektów, które dotyczą tzw. cyfryzacji szkoły. Sam fakt zaopatrzenia szkoły w interaktywne tablice, tablety i komputery ma sprawić, że mózgi uczniów lepiej się wypełnią. Nic bardziej mylnego. Cyfryzacja daje dostęp do gigantycznej ilości wiedzy, ale w uczeniu się niekoniecznie o to chodzi.

A o co chodzi w uczeniu się?

Dzisiaj wiemy dużo więcej o samym procesie uczenia się i wiemy, że uczenie się to nie jest proces czysto intelektualny, który da się całkowicie zracjonalizować. Tu odgrywają rolę emocje, także wola. Powinniśmy się chcieć uczyć, bo jak nie chcemy, to się nie nauczymy. Konieczne są też emocje, które sprawiają, że angażujemy się w ten proces z jakiegoś powodu. Dopiero jeśli chcemy i naprawdę nas to interesuje, nasz mózg zostaje pobudzony i jest zdolny coś przyswoić. Sytuacja, w której nauczyciel stoi i przez godzinę lekcyjną o czymś opowiada, niekoniecznie temu sprzyja.

Co więcej, nie powinnyśmy myśleć o edukacji, jako o procesie zakończonym egzaminem, który ma pokazać określony efekt. Nauka nie kończy się w momencie opuszczenia szkoły. W pewnym sensie ona się wtedy dopiero zaczyna.

Szkoła powinna nas zaopatrzyć w pewien podstawowy zasób kompetencji, ale potem sami musimy je w znacznym stopniu rozwinąć. A damy radę to zrobić tylko wtedy, jeśli nauczymy się samodzielnie uczyć. Jeśli szkoła nas do tego przygotuje.

Frank Oppenheimer, założyciel pierwszego centrum nauki, Exploratorium w San Francisco – po wizycie w wielu europejskich muzeach nauki i techniki zauważył ze zdumieniem, że pokazują one gotowe produkty, gadżety. Można tam oglądać to, co powstało w wyniku pracy naukowej i kreatywnego myślenia, dziedzictwo nauki, ale nigdy nie pokazują samego procesu, czyli tego, w jaki sposób tworzą swe dzieła naukowcy, wynalazcy. Bo nauka to pewna metoda badawcza, proces poznawania świata, a nie banki danych z gotową wiedzą.

W Koperniku eksperyment nie służy rozrywce, czy urozmaiceniu edukacji, jak bardzo często uważają nauczyciele, lecz jest sposobem uczenia się. Oppenheimer posłużył się metaforą podróży. Można zwiedzać świat, oglądając go zza okna pociągu. To sposób szybki, ale pobieżny, rzadko nas coś po drodze wciągnie i zaangażuje. Natomiast jeśli nasza podróż przypomina włóczęgę, w której pozwalamy sobie na dowolność, zmianę planów, czasem powrót w to samo miejsce, rozmowy, smakowanie potraw i wciąganie zapachów, to daje więcej i wzbogaca nas bardziej, niż oglądanie świata zza szyby.

Dlatego centra nauki tak dziwnie wyglądają – nie ma ustalonych ścieżek zwiedzania, jest pozorny chaos, nie wiadomo, gdzie iść – w lewo czy prawo.

W szkole jest inaczej?

Jest jak muzeum w starym stylu – uporządkowana, ale to pozorny porządek, bo z perspektywy kuratora czy nauczyciela. Uczeń ma poznawać świat od a do z, krok po kroku, ale przecież niekoniecznie tak się dzieje w jego mózgu. Bo nie zawsze angażuje się w ten proces, często się gubi, musi wrócić do już przerobionych treści.

Nie twierdzę, że szkoła powinna być całkowicie chaotyczna, to nie o to chodzi. Po prostu mechanizmy porządkujące powinny być inne i rola osoby uczącej się powinna być inna, bo to ona jest ważna, a nie pokłady wiedzy, które ma sobie przyswoić.

Mamy kontakt z bardzo wieloma nauczycielami, przychodzą do nas, spotykamy się z nimi na konferencjach, opowiadamy o naszych projektach. Jest gigantyczne zainteresowanie wśród samych nauczycieli, o których często panuje negatywna opinia, że im się nie chce, sztampowo uczą, myślą tylko o zarobkach. Jest ogromna grupa nauczycieli, którzy chcieliby uczyć w inny sposób, nie pod egzaminy, testy czy oceny.

Szkoła mogłaby skorzystać z doświadczeń Kopernika?

Po to właśnie Kopernik staje się jednostką badawczo-rozwojową, naukową. Zaczęliśmy współpracę z naszym Uniwersytetem SWPS, czy amerykańskim Uniwersytetem Stanforda. Badamy procesy uczenia się i przygotowujemy innowacyjne rozwiązania edukacyjne. Zarówno nowe technologie, jak i metody edukacyjne. Przyglądamy się też temu, co się dzieje na świecie.

Korea Południowa np. przeprowadza teraz bardzo głęboką reformę szkolnictwa, nastawioną na rozwój kreatywności i innowacyjności. Mimo że według wszelkich mierników, choćby badań PISA, ma jeden z najlepszych systemów edukacyjnych na świecie.

No to dlaczego to robią?

Wielkie koreańskie korporacje, od których zależy rozwój tego kraju, zgłosiły problem: z uczelni wychodzą świetnie wykształceni młodzi ludzie, którzy doskonale radzą sobie ze współczesnymi technologiami. Ale firmy nie potrzebują inżynierów, którzy potrafią tylko sprostać bieżącym potrzebom. One chcą takich, którzy będą wyprzedzać potrzeby, kreować i wymyślać nowe rozwiązania. Robią więc głęboką zmianę, mimo że w badaniach PISA wypadają doskonale. Zajmuje się tym specjalnie powołana w tym celu agencja. Skupia się przede wszystkim na rozwijaniu kompetencji nauczycieli. Nie idzie w tanie pomysły, które łatwo sprzedać politycznie, w rodzaju: zmieńmy ustrój szkoły czy wprowadźmy nowy przedmiot, np. kreatywność.

Oni postępują wprost przeciwnie – odchudzają program szkolny, który był strasznie przeładowany. Zaoszczędzony czas przeznaczyli zaś na zmianę formatu sposobu uczenia się, żeby rozwinąć kreatywność.

I jak to chcą osiągnąć?

Na przykład w jednym z pilotażowych programów odstąpili od tradycyjnych egzaminów wstępnych na studia na rzecz innych metod oceny.

W Polsce, jak i wielu innych systemach edukacyjnych na świecie, staliśmy się niewolnikami parametryzacji. Miała ona nam pomóc w ocenie tego, czy dobrze uczymy się czy nie, ale stała się celem samym w sobie. To się stało niepostrzeżenie i na całym świecie.

Otóż jednym z pomysłów Koreańczyków jest odejście od testów egzaminacyjnych na rzecz oceny składającej się z trzech komponentów.

Pierwszy znamy z nauczania początkowego: ocena opisowa. Nauczyciel opisuje pod bardzo wieloma aspektami umiejętności swojego ucznia. To trudne, bo wymaga, aby każdego dobrze znał!

Drugim komponentem jest tradycyjny egzamin czy test, który trzeba zdać, aby wykazać, że się ma  pewne umiejętności i pewną wiedzę. I bardzo dobrze. Nie sposób być kreatywnym nie mając wiedzy. Kreatywność nigdy nie jest zawieszona w próżni. Nie ma też przeciwieństwa między kreatywnością a sumiennością i pilną nauką.

Trzeci element oceny to portfolio projektowe - przez cały proces edukacyjny od przedszkola po studia uczniowie realizują projekty, przy czym w każdym z nich mogą odgrywać inną rolę. Dzięki temu każdy uczeń ma swoją historię edukacyjną, która pokazuje jego różne strony.

Pana zdaniem powinniśmy też przeprowadzić taką rewolucję w szkolnictwie?

Edukacja nie jest miejscem, gdzie powinniśmy się rzucać głową w dół licząc na to, że na dole jednak jest trochę wody. Z drugiej strony model tradycyjnego szkolnictwa coraz mniej się sprawdza. Pytanie brzmi, czy dzisiaj eksperymentem na dużą skalę nie jest utrzymywanie XIX-wiecznego systemu edukacji?

Dobrze jest więc testować nowe modele i rozwiązania. Ale testowanie łatwiej się przeprowadza w środowisku, w którym jest dużo wolności. Kiedy ufamy sobie i pozwalamy na pewną swobodę, zakładając, że pewne rzeczy mogą nam się nie udać i nie zostaniemy za to ukarani. Tym charakteryzują się społeczeństwa innowacyjne.

Że nie boją się popełniać błędów?

Nas lęk przed błędem i porażką często paraliżuje. To jest jedna z kulturowych przesłanek, z powodu których trudno Polsce przekroczyć barierę innowacyjności. A do prawdziwego sukcesu prowadzi bardzo często pasmo porażek, pod warunkiem że wiemy, co z nimi zrobić. Niech każda z nich służy temu, żeby się czegoś nauczyć.

Pamiętam, jak na jednej z konferencji Intela dla młodych naukowców, pewien noblista przedstawiał siebie. Z jego krótkiej opowieści wynikało, że zaczynał studia i z nich uciekał, kilka razy zmieniał temat doktoratu i dziedzinę badań, rezygnował z pracy na uczelni, a potem wracał. Gdyby sprowadzić jego pasję naukową do formalnego zapisu w CV to byłaby to seria porażek. Tyle że zakończona Nagrodą Nobla.
 

Rozmawiał Piotr Cieśliński.
Wywiad ukazał się w Gazecie Wyborczej 27 sierpnia 2016.