
Pisząc wspomnienie o prof. Łukaszu Turskim, trudno mi oddzielić nasze relacje zawodowe i prywatne. Współpracowaliśmy bardzo blisko przez ponad trzydzieści lat. Najpierw w Polskim Radiu, gdzie Profesor przewodził kolegium edukacyjnemu i regularnie występował na antenie. Potem przy organizacji kolejnych Pikników Naukowych. Wreszcie przy tworzeniu i rozwoju pierwszego w Polsce interaktywnego muzeum nauki, czyli Centrum Nauki Kopernik.
We wszystkich tych przedsięwzięciach Profesorem kierowała ta sama motywacja – pragnął przybliżyć ludziom naukę. Pokazać, jak nauka objaśnia świat, a wyniki badań zmieniają nasze życie na lepsze – pomagają zachować zdrowie, przyczyniają się do rozwoju cywilizacyjnego, czynią codzienność ciekawszą i przyjemniejszą.
Profesor był człowiekiem o niezwykle szerokich horyzontach. Jego erudycja niejednokrotnie zawstydzała rozmówców. Znakomity fizyk teoretyk, związany z Centrum Fizyki Teoretycznej PAN, był jednocześnie znawcą historii politycznej Stanów Zjednoczonych, miłośnikiem teatru i sztuk pięknych, a także koneserem komiksów i filmów o super bohaterach. Nikt, tak jak on, nie potrafił objaśniać przyrody z perspektywy fizyka.
Można było z nim wymienić opinie o ostatnich premierach literackich, uzyskać rekomendacje najlepszych szefów kuchni w europejskich stolicach i dopytać o wszelkie nowinki techniczne. Profesor miał temperament beta testera – kupował, a następnie badał nowatorskie rozwiązania techniczne. I uwielbiał dzielić się anegdotami, których zawsze miał na podorędziu niezliczoną ilość.
Jeśli dodamy do tego naturalny talent mówcy publicznego i błyskotliwość, trudno się dziwić, że Profesor był rozchwytywanym publicystą i komentatorem. I nigdy się od publicznych wypowiedzi nie uchylał. Społeczne zaangażowanie uważał wręcz za powinność każdego naukowca. Dlatego często można było usłyszeć lub przeczytać bezkompromisowe wypowiedzi Profesora w różnych sprawach: od uchwalania przez Sejm aktów prawnych zmieniających prawa przyrody po błędy w arkuszach maturalnych, które co roku tropił z niezwykłą starannością.
Właśnie takiego pamiętam go z czasów współpracy w Polskim Radiu. Kiedy przedstawiał pomysł zorganizowania Pikniku Naukowego, był tak barwny i przekonujący, że oczyma wyobraźni mogłem zobaczyć to wydarzenie. I faktycznie, kilka miesięcy później, na Rynku Nowego Miasta w Warszawie stanęły kolorowe namioty, w których poważni naukowcy mrozili róże w ciekłym azocie i wykopywali gliniane skorupy w poszukiwaniu archeologicznych śladów dawnych cywilizacji. Warto pamiętać, że był rok 1997. Nauka uchodziła wtedy za hermetyczną, niezrozumiałą i w sumie niepotrzebną, a wizerunek naukowca oscylował między nudziarzem a dziwakiem: nieszkodliwym lub niebezpiecznym, w zależności od filmu, który ostatnio wyświetlano w kinach.
Piknik Naukowy był autorskim pomysłem Profesora. W największym skrócie, sprowadzał się on do wyprowadzenia naukowców na ulice. Ale nie po to, żeby domagali się podwyżek, czy protestowali przeciwko złemu prawu. Naukowcy na ulicy mieli spotkać się z ludźmi i przekonać ich, że nauka jest ciekawa, ważna i potrzebna. Narzędziem komunikacji był pokaz, doświadczenie, rozmowa i osobisty kontakt.
Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, ale początkowo spotkał się z dużym sceptycyzmem środowiska naukowego. Nic dziwnego – to była prawdziwa rewolucja w relacjach nauki i społeczeństwa. Naukowcy musieli posługiwać się prostym językiem, ich autorytetu nie chroniły katedry, a każdy mógł zadać każde, nawet najgłupsze pytanie. I jak tu w tej niepoważnej sytuacji dowodzić powagi nauki? Dziś wiemy, że tak właśnie buduje się zaufanie.
Myślę, że gdyby w środowisku naukowym poszukiwać konsensu, jak najlepiej przybliżyć naukę społeczeństwu, forma festynu naukowego znalazłaby się na jednym z ostatnich miejsc. Profesor jednak nie poszukiwał większości, tylko pomocy w realizacji swojej idei. Znalazł ją w Polskim Radiu. Jego charyzmatyczne przywództwo i sukces pierwszego Pikniku sprawiły, że wkrótce do wydarzenia przyłączyły się kolejne ważne instytucje, a Piknik Naukowy stał się polską specjalnością, kopiowaną w wielu miejscach na świecie. Na Pikniku nauka zeszła z postumentu i stała się bliska ludziom.
To właśnie na Pikniku Naukowym narodziło się Centrum Nauki Kopernik. Bo choć idea została zaczerpnięta z kalifornijskiego Exploratorium, to doświadczenie bezpośredniego kontaktu naukowców różnych dyscyplin z publicznością pozwoliło najpierw przekonać decydentów, a potem stworzyć projekt oryginalnego muzeum nauki, gdzie publiczność poznaje świat przyrody samodzielnie przeprowadzając eksperymenty przy pomocy odpowiednio zaprojektowanych stacji doświadczalnych.
Profesor był promotorem tego pomysłu, a następnie przez 20 lat, od 2004 do 2023 roku, Przewodniczącym Rady Programowej Centrum Nauki Kopernik. Miał wpływ na wszystkie ważne decyzje, które dotyczyły Kopernika. Podsuwał wiele pomysłów, z zaangażowaniem oceniał projekty, pomagał nawiązywać kontakty i rozwiązywać problemy. Z entuzjazmem chwalił i ostro krytykował. Cieszył się sukcesami i przestrzegał przed błędami. Patrzył i widział dalej niż wszyscy.
Dla Profesora Centrum Nauki Kopernik było czymś więcej niż udanym przedsięwzięciem. Powtarzał, że zbudowaliśmy krążownik rebeliantów, który – niczym w Gwiezdnych Wojnach – poniesie ogień rewolucji i odmieni los wielu galaktyk. Tak, Profesor był rewolucjonistą, ale zarazem był państwowcem. Chciał rewolucji w edukacji, żeby naprawić państwo. Myślę, że stąd właśnie jego bezkompromisowość i nieustępliwość w tępieniu ignorancji, głupoty i nieprawości, bez względu na konsekwencje.
Bez Profesora Centrum Nauki Kopernik by nie powstało. A gdyby powstało – nie byłoby takie samo.
Kiedy piszę te słowa, przed moimi oczami przepływa mnóstwo wspomnień. Urocza pogawędka z ówczesnym prezydentem Warszawy, prof. Lechem Kaczyńskim, na temat niezwykłych osiągnięć Sokrata Starynkiewicza, carskiego generała i komisarza Warszawy, który m.in. zmodernizował warszawski system kanalizacji i wodociągów (musiałem niegrzecznie przerwać tę rozmowę, żeby przedstawić projekt budowy Kopernika, który zresztą prezydent Kaczyński zaakceptował). Ostra publiczna kłótnia z mniej wybitną przedstawicielką tej samej formacji, która podjęła się zadania zdeformowania polskiej szkoły. Pokaz wybuchających parówek, które nie chciały wybuchnąć, bo zatroskani pracownicy Centrum Nauki Kopernik kupili najlepsze, cielęce parówki, zamiast tych zwyczajnych. Poranne felietony radiowe, przez które spóźniałem się do pracy, bo nie sposób było oderwać się od odbiornika. I natychmiastowa pomoc w uzyskaniu najlepszej pomocy medycznej, kiedy paskudnie złamałem kolano na nartach.
Ale najlepiej chyba pamiętam Jego spotkania z nauczycielami. Konferencyjne wykłady, które zamieniały się w niekończące się pogawędki. Długie godziny rozmów. Litry razem wypitej herbaty. Profesor niezwykle cenił nauczycieli. Nie tylko akademickich, ale także tych ze szkół podstawowych, z małych szkół wiejskich. Wiedział i rozumiał, że sukces edukacji powszechnej nie zależy od systemu, podstawy programowej, czy innowacji technicznych, tylko od najważniejszej w klasie osoby – nauczyciela. Podziwiał ich wytrwałość, pomysłowość, kreatywność. Wtedy było widać, że choć jest naukowcem, społecznikiem i rewolucjonistą, to przede wszystkim jest nauczycielem.
Tak, takim go właśnie zapamiętam. Jako nauczyciela kochanego przez innych nauczycieli.
Robert Firmhofer